Archive for the ‘Uncategorized’ Category

Blaise Cendrars (zasadniczo) – „Proza transsyberyjskiej kolei i małej Żanny z Wałbrzycha”

10 października 2023

W tym czasie byłem młodym chłopcem
Miałem zaledwie szesnaście lat a już nie pamiętałem dzieciństwa
Byłem o szesnaście tysięcy mil od miejsca urodzenia
Byłem w Moskwie mieście tysiąca trzech dzwonnic i siedmiu dworców
I nie dość mi było siedmiu dworców i tysiąca trzech dzwonnic
Moja młodość była tak rozpalona i tak szaleńcza
Że serce kolejno płonęło jak świątynia efeska i jak Plac Czerwony w Moskwie
Kiedy słońce zachodzi.
I spojrzenia moje biegły starymi drogami
I byłem już wtedy tak złym poetą
Że nie umiałem iść aż do końca.

Kreml był jak ogromne tatarskie ciasto
Ze złotą łuszczącą się skórką
Z wielkimi migdałami bielutkich katedr
I miodowym złotem dzwonów.
Stary mnich odczytywał mi legendę nowogrodzką
Paliło mnie pragnienie
I oswajałem się ze znakami klinowego pisma
Nad placem nagle wzlatywały gołębie od Świętego Ducha
I moje dłonie tak samo wzlatywały z trzepotem albatrosów.
I były to ostatnie reminiscencje ostatniego dnia
Świeżo odbytej podróży
I morza.

A jednak byłem bardzo złym poetą
Nie umiałem iść aż do końca
Byłem głodny
I wszystkie dni i wszystkie kobiety w kawiarniach i wszystkie szklanki
Chciałem wypić i porozbijać
I wszystkie wystawy i wszystkie ulice
I wszystkie domy i wszystkie istoty
I wszystkie koła dorożek wirujące na wyboistej jezdni
Chciałem je pogrążyć w wojennej pożodze
Chciałem pogruchotać wszystkie kości
I wyrwać wszystkie języki
Spławić te wszystkie duże obce ciała nagie pod ubraniami od których szalałem
Przeczuwałem nadejście wielkiego czerwonego Chrystusa rewolucji rosyjskiej
I słońce było nie zabliźnioną raną
Otwierającą się jak palenisko
W tym czasie byłem młodym chłopcem
Miałem zaledwie szesnaście lat a już nie pamiętałem dzieciństwa
Byłem w Moskwie i chciałem się karmić ogniem
I nie dość mi było wież i dworców obwieszonych moimi spojrzeniami
Na Syberii działa huczały była to wojna
Mróz głód zaraz cholera
Muliste wody Amuru toczyły tysiące rozkładających się trupów
Na wszystkich dworcach widziałem ostatnie odjazdy pociągów
Nikt już nie mógł odjechać bo nie sprzedawano biletów
A żołnierze którzy odjeżdżali woleliby zostać
Stary mnich wyśpiewywał mi legendę nowogrodzką.

Ja zły poeta co nigdzie nie chciałem pojechać mogłem pojechać wszędzie
I kupcy jeszcze mieli tyle pieniędzy
Że mogli się pokusić o zrobienie majątku
Pociąg ich odchodził co piątek rano
Podobno wielu tam ludzi umierało
Jeden załadował sto skrzyń z budzikami i zegarkami z Czarnego Lasu
Inny wiózł pudła do kapeluszy cylindry i asortyment korkociągów z Sheffieldu
Inny trumny z Malmö
Napełnione puszkami z konserw i sardynkami w oliwie
Poza tym były kobiety
Kobiety do wynajęcia
Wszystkie patentowane
Podobno wielu tam ludzi umierało
Podróżowały po zniżonych cenach
I każda miała konto bieżące w banku.

W któryś piątkowy ranek przyszła więc kolej na mnie
Było to w grudniu
I wyruszyłem asystując wojażerowi od biżuterii który jechał do Charbinu
Mieliśmy dwa przedziały w ekspresie i 34 skrzynki świecidełek z Pforzheim
Niemiecką tandetę Made in Germany
Sprawił mi nowe ubranie i wsiadając do pociągu zgubiłem guzik

Przypominam sobie przypominam ciągle myślałem o tym –
Spałem na skrzynkach szczęśliwy że mogę bawić się niklowym brauningiem który mi wręczył

Byłem szczęśliwy beztroski
W myślach bawiłem się w zbójców
Skradliśmy skarby Golcondy
Jechaliśmy transsyberyjską aby je ukryć na drugim końcu świata
Miałem ich bronić przed złodziejami z Uralu co napadli na kuglarzy z Jules Verne’a
Przed Chunguzami chińskimi bokserami
Małymi wściekłymi mongołami od Dalaj Lamy
Przed Alibabą i czterdziestoma rozbójnikami
Przed wyznawcami straszliwego Starca z gór
A zwłaszcza przed nowoczesnymi
Szczurami hotelowymi
I specjalistami od ekspresów międzynarodowych.

A przecież przecież
Byłem smutny jak dziecko
Rytmika pociągu
„Rdzeń kolejowej drogi” amerykańskich psychiatrów
Szmer drzwiczek głosów osi skrzypiących na oblodzonych szynach
Złoty dukat mojej przyszłości
Mój browning pianino i przekleństwa grających w karty w sąsiednim przedziale
Obecność Żanny
Mężczyzna w niebieskich okularach który przechadzał się nerwowo po korytarzu i patrzył na mnie w przejściu
Utarczki kobiet
I świst pary
I wieczny stukot kół oszalałych w koleinach nieba
Szyby są oszronione
Nie ma przyrody!
A z tyłu syberyjskie równiny niskie niebo i wielkie cienie Milczków które zjawiają się i giną
Z szalem na szyi leżę
Pstrokatym
Jak może życie
I moje życie nie ogrzewa mnie bardziej niż ten szal
Szkocki
I Europa w całości dojrzana przelotnie z pędzącego ekspresu
Nie jest bogatsza niż moje życie
Moje życie ubogie
Ten szal
Strzępiący się na skrzynkach napełnionych złotem
Z którymi razem jadę
To marząc
To paląc
I jedyny ciepły płomień wszechświata
Jest ubożuchną myślą

Łzy uderzają z głębi mego serca,
Kiedy, Miłości, myślę o kochance,
Ona jest dzieckiem, znalazłem ją bladą,
Niepokalana w zakątkach burdelu.

Ona jest cicha, niema, bez cienia wymówki,
Przeciągły dreszcz ją chwyta za waszym zbliżeniem,
Lecz kiedy podchodzę do niej rozbawiony,
Zamyka oczy i robi krok naprzód.

Ona moją miłością, a inne kobiety
Mają tylko złote suknie na wielkich płomiennych ciałach,
Moja przyjaciółka jest tak osamotniona,
Cała jest naga i nie ma ciała – bo zbyt uboga.

Ona jest tylko białym, wątłym kwiatem,
Kwiatem poety, biedną lilią srebrną,
Samotną, drżącą, a już tak zwarzoną,
Że łzy się cisną, gdy myślę o jej sercu.

I ta noc jest podobna do stu tysięcy innych,
Kiedy pociąg toczy się w noc

Komety spadają –
A mężczyzna i kobieta, nawet bardzo młodzi, zabawiają się miłością.

Niebo jest jak rozdarty namiot ubogiego cyrku w wiosce rybackiej.
We Flandrii
Słońce jest dymiącym kinkietem
I wysoko na trapezie kobieta jako księżyc
Klarnet piskliwy flet kornet i zepsuty bęben
I oto moja kołyska

Moja kołyska
Zawsze stała koło pianina kiedy moja matka jak pani Bovary grała sonaty Beethovena
Dzieciństwo spędziłem w wiszących ogrodach Babilonu
A wagary na dworcach koło odjeżdżających pociągów
Teraz wyprzedzam wszystkie pociągi w ruchu
Bazylea – Timbuktu
Grałem tez na wyścigach w Auteuil i Longchamp
Wałbrzych – Nowy Jork
Teraz niech wszystkie pociągi biegną przez całe moje życie
Madryt – Sztokholm
I przegrałem wszystkie stawki
Została Patagonia
Patagonia odpowiadająca mojemu niezmiernemu smutkowi
Patagonia i podróż na morze południowe
Jestem w drodze
Zawsze byłem w drodze
Jestem w drodze z mała Żanną z Wałbrzycha
Pociąg ryzykownie podskoczył i opada na wszystkie koła
Pociąg opada na koła
Pociąg zawsze opada na wszystkie koła

„Durajku, powiedz, jesteśmy bardzo daleko od Wałbrzycha?”

Jesteśmy daleko Żanno jedziesz od siedmiu dni
Jesteś daleko od Wałbrzycha
Od koksowni która cię karmila
Od hałdy gdzie się kuliłaś
Wałbrzych ze swoim ogromnym płomieniem zniknął
Pozostała nieprzerwana warstwa popiołu
Siąpiący deszcz
Wzdymające się torfowisko
Obracająca się Syberia
Wstępujące zaspy śnieżne i pobrzęk szaleństwa dźwięczący jak ostatnie życzenie w posiniałej przestrzeni
Pociąg drży w samym sercu ołowianych horyzontów
Twoje zmartwienia szydzą

„Powiedz, Durajku, jesteśmy bardzo daleko od Wałbrzycha?”

Niepokoje
Zapomnij o niepokojach
Wszystkie budynki stacyjne są popękane ukośnie do toru
Druty telefoniczne na których wiszą
Krzywiące się słupy które machają rękami i duszą je w uściskach
Świat się rozciąga wydłuża i zwija z powrotem jak harmonika targana sadystyczną ręką
W rozdarciach nieba wściekłe lokomotywy
Uciekają
I w dziurach
Zawrotne koła usta głosy
I psy złowieszcze wyjące na naszych tropach
Rozpętano demony
Żelastwo
Wszystko jest fałszywym akordem
Brun-run-run kół
Zderzenia odskoki
Jesteśmy burzą pod czaszką głuchoniemego

„Powiedz, Durajku, jesteśmy bardzo daleko od Wałbrzycha?”

Ależ tak dobrze to wiesz jesteśmy bardzo daleko
Przegrzane szaleństwo ryczy w lokomotywie
Dżuma cholera wyrastają na drodze jak rozpalone ogniska
Giniemy w tunelu wojny
Głód kurewski wiesza się wszędzie aż do obłoków
I gnoi pola bitew cuchnących zwłokami
Rób swoje jak głód wykonuj swój zawód

„Powiedz, Durajku, jesteśmy bardzo daleko od Wałbrzycha?”

Tak jesteśmy daleko jesteśmy daleko
Wszystkie kozły ofiarne pozdychały na tej pustyni
Słuchaj dzwoneczków parszywej trzody
Tomsk Czelabińsk Kaińsk Obi Tajszet Wierchni Udinsk Kurgan Samara Penza Tuła
Śmierć w Mandżurii
Naszą przystanią naszym ostatnim schronem
To straszliwa podróż
Wczoraj rano
Iwan Julicz miał białe włosy
A Kola Nikołaj Iwanowicz od dwóch tygodni gryzie paznokcie
Rób swoje jak Śmierć jak Głód wykonuj swój zawód
To kosztuje sto sous, w transsyberyjskim to kosztuje sto rubli
Rozpalaj ławki graj różowością pod stołem
Diabeł przy pianinie
Sękate jego palce podniecają kobiety
Natura
Podróżujące dziewki
Wykonuj swój zawód
Aż do Charbinu

„Powiedz, Durajku, jesteśmy bardzo daleko od Wałbrzycha?”

Ależ nie zawracaj mi głowy daj spokój
Masz kanciaste biodra i chudziutki brzuch
To wszystko co Wałbrzych dał ci na drogę
Dał ci też odrobinę duszy bo jesteś nieszczęśliwa
Żal mi ciebie żal chodź tu bliżej serca
Koła są wiatrakami w kraju mlekiem i miodem płynącym
Wiatraki są kosturami którymi żebrak jakiś wywija
W przestrzeń rzuceni bez kończyn
Turlamy się po naszych czterech ranach
Obcięto nam skrzydła
Skrzydła naszych siedmiu grzechów
I wszystkie pociągi są diabelskimi bilbokietami
Podwórko
Świat nowoczesny
Szybkość nie ma nic do tego
Świat nowoczesny
Dale są nazbyt dalekie
I u kresu podróży to straszne dla mężczyzny mieć przy sobie kobietę

„Powiedz, Durajku, jesteśmy bardzo daleko od Wałbrzycha?”

Żal mi cię żal mi chodź do mnie opowiem ci historyjkę
Chodź do mojego legowiska
Chodź bliżej serca
Opowiem ci historyjkę

No chodź! Chodź!

Na Fidżi króluje wieczna wiosna
Lenistwo
Pary w miłosnym omdleniu leżą w wysokiej trawie i syfilis brodzi pod bananami
Jedźmy na zagubione wyspy Pacyfiku!
Wyspy biorące nazwy od Feniks od Markiz
Borneo i Java
I Celebes w kształcie kota

Nie możemy jechać do Japonii
Jedźmy do Meksyku!
Na wysokich tarasach kwitną tulipanowce
Mackowate liany są włosami słońca
To tak jak paleta i pędzle malarza
Kolory oszałamiające jak gongi
Rousseau tam był
I wrócił stamtąd olśniony na całe życie
To kraina ptaków
Rajski ptak i ptak-lira
Tukan ptak-przedrzeźniacz
I koliberek gnieździ się w sercach czarnych lilii
Chodź!
Będziemy się kochali w majestatycznych ruinach świątyń Azteków
Będziesz moim bóstwem
Pstrokatym dziecinnym bóstwem trochę brzydkim i dziwacznym
No chodź!

Chcesz to polecimy samolotem nad kraj tysiąca jezior
Noce tam są niebywale długie
Prehistoryczny pradziad zlęknie się motoru
Wyląduję
I postawię hangar dla samolotu z wykopaliskowych kości mamuta
Pierwotne ognisko rozgrzeje naszą biedną miłość
Samowar
I będziemy się kochali po mieszczańsku koło bieguna
No chodź!

Żanno Żanettto Ninetto nini ninon
Perełko perliczko moje Peru
Dodo dodon
Ptaszysko moje ptysie
Kochanie koteńku
Kokotko
Serduszko moja sarenko
Maleńki grzeszku
Kukułeczko
Kuku
Usnęła
Usnęła
I ze wszystkich stron świata nie nacieszyła się żadną
Wszystkie na dworcach widziane twarze
Wszystkie zegary
Godzina paryska berlińska petersburska godzina wszystkich dworców
I w Ufie okrwawiona twarz artylerzysty
I zegar głupio oświetlony w Grodnie
I wieczny ruch pociągu
Co rano nastawiają zegary
Pociąg przyspiesza i słońce się opóźnia
Nic to nie zmienia, słyszę dźwięczące dzwony
Potężny dzwon Notre Dame
Piskliwy dzwonek Luwru który wydzwaniał noc Świętego Bartłomieja
Zardzewiałe kuranty Brugii wymarłej
Elektryczne dzwonki nowojorskiej biblioteki
Weneckie kampany
I dzwony Moskwy zegar w Czerwonych Wrotach który liczył moje godziny kiedy siedziałem w biurze
Pociąg dudni na zwrotnicach
Na moich wspomnieniach
Pociąg się toczy
Gramofon chrypi w cygańskim marszu
I świat jak zegar w żydowskiej dzielnicy w Pradze zapamiętale obraca się wstecz

Ogołoć róże wiatrów
Oto hałasują rozpętane burze
Pociągi manewrują na splątanej sieci torów
Diaboliczne bibokiety
Są pociągi, które się nigdy nie spotykają
Są takie co giną w drodze
Zawiadowcy grają w szachy
W tric-traca
W bilard
Karambole
Parabole
Tor kolejowy jest nową geometrią
Syrakuzy
Archimedes
I żołnierze którzy go zakatrupili
I galery
I statki
I cudowne przyrządy które wynalazł
I wszystkie masakry
Historia starożytna
Historia nowoczesna
Wiry
Katastrofy na morzu
Również i katastrofa Tytanika o której czytałem w gazecie
Tyle obrazów- asocjacyj których nie potrafię rozwinąć
W swoich wierszach
Bo jestem jeszcze bardzo złym poetą
Bo świat mnie prześciga
Bo nie pomyślałem o polisie od wypadków na kolejach
Bo nie umiem iść aż do końca
I boję się
Boję się
Nie umiem iść aż do końca
Potrafiłbym jak mój przyjaciel Chagall namalować
Serię obłąkanych obrazów

Ale nie robiłem notatek w podróży
„Przebaczcie mi moją niewiedzę
Przebaczcie mi że nie znam już dawnej sztuki wiersza”
Jak mówi Guilliaume Apollinaire
Wszystko co dotyczy wojny można przeczytać w pamiętnikach Kuropatkina
Albo w japońskich gazetach z okrutnymi ilustracjami
Na cóż mi dokumentacja
Podaję się
Skokom pamięci

Za Irkuckiem podróż stała się zbyt wolna
Zbyt długa
Jechaliśmy pierwszym pociągiem który szedł brzegami Bajkału
Lokomotywę przybrano w chorągwie i lampiony
I ruszaliśmy ze stacji przy smutnych dźwiękach hymnu za zdrowie Cara
Gdybym był malarzem zużyłbym wiele czerwieni i wiele żółci na końcu tej podróży
Bo zdaje się jednak że wszyscyśmy byli trochę obłąkani
I że ogromne szaleństwo plamiło krwią nerwowe twarze podróżnych
Kiedy zbliżaliśmy się do Mongolii
Chrapiącej jak pożar
Pociąg zwolnił biegu
I chwytałem w nieustającym stukocie kół
Tony obłędu i łkanie
Jakiejś wiecznej litanii

Widziałem
Widziałem milczące pociągi czarne pociągi wracające z Dalekiego Wschodu pędzące jak widma
Moje spojrzenie jak latarka z tyłu wciąż biegnie za tymi pociągami
W Tałdze 10 000 rannych konało z braku opatrunków
Obchodziłem szpitale w Krasnojarsku
W Chiłoku spotkaliśmy długi konwój żołnierzy umysłowo chorych
Widziałem w lazaretach otwarte rany krwią bryzgające okaleczenia
Amputowane członki tańczyły dokoła albo wzlatywały w chrzęszczącym powietrzu
Pożar był na wszystkich twarzach we wszystkich sercach
Palce idiotycznie bębniły we wszystkie szyby
Oczy rozwiesiły się pod naciskiem strachu
Na wszystkich dworcach opalano wszystkie wagony
I widziałem
Widziałem jak pociągi z sześćdziesięciu lokomotyw uciekające całą parą ścigane przez widnokręgi w rui i gromady kruków które potem ulatywały w rozpaczy
Znikają
W kierunku Port-Arthura

W Czycie mieliśmy kilka dni odpoczynku

Postój pięciodniowy z braku przejazdu
Spędziliśmy ten czas u pana Jankielewicza który chciał wydać za mnie swoją jedynaczkę
Potem pociąg ruszył dalej
Usiadłem przy pianinie i bolały mnie zęby
Widzę we wspomnieniu ile razy zechcę to ciche wnętrze magazynu ojca i oczy córki która co wieczór przychodziła do mojego łóżka
Musorgski
I lieder Hugo Wolfa
I piaski Gobi
I w Chailarze karawana białych wielbłądów
Zdaje się na przestrzeni pięciuset kilometrów byłem pijany
Ale siedziałem przy pianinie i oto wszystko co widzę
Kiedy się podróżuje trzeba zamknąć oczy
Usnąć
Tak bardzo chciałbym usnąć
Poznaję wszystkie kraje z zamkniętymi oczami oraz ich zapach
Poznaję wszystkie pociągi po ich stukocie
Pociągi europejskie są na cztery takty kiedy azjatyckie na pięć albo siedem
Inne idą pod tłumikiem są kołysankami
Są takie co w monotonnym szczękaniu kół przypominają mi duszną prozę Maeterlincka
Odcyfrowałem wszystkie zmieszane teksty kół i zebrałem rozrzucone elementy gwałtownego piękna
Które zdobyłem
I które mnie nagli

Cziczikar i Charbin
Nie jadę dalej
To ostatnia stacja
Wysiadłem w Charbinie kiedy podkładano ogień pod biura Czerwonego Krzyża

O Wałbrzychu!
Wielkie ciepłe ognisko piecyki z żarem na skrzyżowaniach ulic
I stare domy co chylą się nad nimi i grzeją
Jak stare babunie
I afisze czerwone zielone wielobarwne jak moja krótka przeszłość i żółte
Żółte dumne okładki powieści francuskich za granicą
Lubię ocierać się w wielkich miastach o autobusy w ruchu
Te co kursują na linii 1 Maja – Moniuszki, unoszą mnie na Podgórze
Motory myczą jak złote cielce
Krowy wieczoru skubią Zamkową Górę
O Wałbrzychu..
Dworzec Główny przystań zachcianek rozdroże niepokojów
W sklepach gdzie sprzedają farby widać jeszcze światło nad drzwiami
Międzynarodowe Towarzystwo Wagonów Sypialnych i Wielkich Ekspresów Europejskich przysłało mi swoje prospekty
Nie ma na świecie piękniejszego kościoła
Przyjaciele mnie pilnują jak pielęgniarze wariata
Boja się kiedy odjeżdżam że więcej nie wrócę
Wszystkie kobiety które spotkałem stoją na horyzontach
Z żałosnymi gestami ze smutnymi spojrzeniami semaforów na deszczu
Bella, Agnieszka, Katarzyna i matka mojego synka we Włoszech
I matka mojej miłości w Ameryce
Są okrzyki syren co rozdzierają mi duszę
Tam w Mandżurii czyjś brzuch dygoce jak w porodzie
Ja chciałbym
Chciałbym aby nie było moich podróży
W ten wieczór niepokoi mnie wielka miłość
I wbrew sobie myślę o małej Żanecie z Wałbrzycha
W ciągu pewnego smutnego wieczoru napisałem ten poemat ku jej czci

Żanna
Mała prostytutka
Jestem smutny jestem smutny
Pójdę do”Korytka” wspominać straconą młodość
I wypić kilka kieliszków
Potem wrócę samotny

Wałbrzych

Miasto jedynej Wieży wielkiej Koksowni i Koła

Wałbrzych 1913

tłum. Adam Ważyk (zasadniczo)

Blaise Cendrars – „Proza transsyberyjskiej kolei i małej Żanny z Francji”

20 sierpnia 2023

W tym czasie byłem młodym chłopcem
Miałem zaledwie szesnaście lat a już nie pamiętałem dzieciństwa
Byłem o szesnaście tysięcy mil od miejsca urodzenia
Byłem w Moskwie mieście tysiąca trzech dzwonnic i siedmiu dworców
I nie dość mi było siedmiu dworców i tysiąca trzech dzwonnic
Moja młodość była tak rozpalona i tak szaleńcza
Że serce kolejno płonęło jak świątynia efeska i jak Plac Czerwony w Moskwie
Kiedy słońce zachodzi.
I spojrzenia moje biegły starymi drogami
I byłem już wtedy tak złym poetą
Że nie umiałem iść aż do końca.

Kreml był jak ogromne tatarskie ciasto
Ze złotą łuszczącą się skórką
Z wielkimi migdałami bielutkich katedr
I miodowym złotem dzwonów.
Stary mnich odczytywał mi legendę nowogrodzką
Paliło mnie pragnienie
I oswajałem się ze znakami klinowego pisma
Nad placem nagle wzlatywały gołębie od Świętego Ducha
I moje dłonie tak samo wzlatywały z trzepotem albatrosów.
I były to ostatnie reminiscencje ostatniego dnia
Świeżo odbytej podróży
I morza.

A jednak byłem bardzo złym poetą
Nie umiałem iść aż do końca
Byłem głodny
I wszystkie dni i wszystkie kobiety w kawiarniach i wszystkie szklanki
Chciałem wypić i porozbijać
I wszystkie wystawy i wszystkie ulice
I wszystkie domy i wszystkie istoty
I wszystkie koła dorożek wirujące na wyboistej jezdni
Chciałem je pogrążyć w wojennej pożodze
Chciałem pogruchotać wszystkie kości
I wyrwać wszystkie języki
Spławić te wszystkie duże obce ciała nagie pod ubraniami od których szalałem
Przeczuwałem nadejście wielkiego czerwonego Chrystusa rewolucji rosyjskiej
I słońce było nie zabliźnioną raną
Otwierającą się jak palenisko
W tym czasie byłem młodym chłopcem
Miałem zaledwie szesnaście lat a już nie pamiętałem dzieciństwa
Byłem w Moskwie i chciałem się karmić ogniem
I nie dość mi było wież i dworców obwieszonych moimi spojrzeniami
Na Syberii działa huczały była to wojna
Mróz głód zaraz cholera
Muliste wody Amuru toczyły tysiące rozkładających się trupów
Na wszystkich dworcach widziałem ostatnie odjazdy pociągów
Nikt już nie mógł odjechać bo nie sprzedawano biletów
A żołnierze którzy odjeżdżali woleliby zostać
Stary mnich wyśpiewywał mi legendę nowogrodzką.

Ja zły poeta co nigdzie nie chciałem pojechać mogłem pojechać wszędzie
I kupcy jeszcze mieli tyle pieniędzy
Że mogli się pokusić o zrobienie majątku
Pociąg ich odchodził co piątek rano
Podobno wielu tam ludzi umierało
Jeden załadował sto skrzyń z budzikami i zegarkami z Czarnego Lasu
Inny wiózł pudła do kapeluszy cylindry i asortyment korkociągów z Sheffieldu
Inny trumny z Malmö
Napełnione puszkami z konserw i sardynkami w oliwie
Poza tym były kobiety
Kobiety do wynajęcia
Wszystkie patentowane
Podobno wielu tam ludzi umierało
Podróżowały po zniżonych cenach
I każda miała konto bieżące w banku.

W któryś piątkowy ranek przyszła więc kolej na mnie
Było to w grudniu
I wyruszyłem asystując wojażerowi od biżuterii który jechał do Charbinu
Mieliśmy dwa przedziały w ekspresie i 34 skrzynki świecidełek z Pforzheim
Niemiecką tandetę Made in Germany
Sprawił mi nowe ubranie i wsiadając do pociągu zgubiłem guzik

Przypominam sobie przypominam ciągle myślałem o tym –
Spałem na skrzynkach szczęśliwy że mogę bawić się niklowym brauningiem który mi wręczył

Byłem szczęśliwy beztroski
W myślach bawiłem się w zbójców
Skradliśmy skarby Golcondy
Jechaliśmy transsyberyjską aby je ukryć na drugim końcu świata
Miałem ich bronić przed złodziejami z Uralu co napadli na kuglarzy z Jules Verne’a
Przed Chunguzami chińskimi bokserami
Małymi wściekłymi mongołami od Dalaj Lamy
Przed Alibabą i czterdziestoma rozbójnikami
Przed wyznawcami straszliwego Starca z gór
A zwłaszcza przed nowoczesnymi
Szczurami hotelowymi
I specjalistami od ekspresów międzynarodowych.

A przecież przecież
Byłem smutny jak dziecko
Rytmika pociągu
„Rdzeń kolejowej drogi” amerykańskich psychiatrów
Szmer drzwiczek głosów osi skrzypiących na oblodzonych szynach
Złoty dukat mojej przyszłości
Mój browning pianino i przekleństwa grających w karty w sąsiednim przedziale
Obecność Żanny
Mężczyzna w niebieskich okularach który przechadzał się nerwowo po korytarzu i patrzył na mnie w przejściu
Utarczki kobiet
I świst pary
I wieczny stukot kół oszalałych w koleinach nieba
Szyby są oszronione
Nie ma przyrody!
A z tyłu syberyjskie równiny niskie niebo i wielkie cienie Milczków które zjawiają się i giną
Z szalem na szyi leżę
Pstrokatym
Jak może życie
I moje życie nie ogrzewa mnie bardziej niż ten sal
Szkocki
I Europa w całości dojrzana przelotnie z pędzącego ekspresu
Nie jest bogatsza niż moje życie
Moje życie ubogie
Ten szal
Strzępiący się na skrzynkach napełnionych złotem
Z którymi razem jadę
To marząc
To paląc
I jedyny ciepły płomień wszechświata
Jest ubożuchną myślą

Łzy uderzają z głębi mego serca,
Kiedy, Miłości, myślę o kochance,
Ona jest dzieckiem, znalazłem ją bladą,
Niepokalana w zakątkach burdelu.

Ona jest cicha, niema, bez cienia wymówki,
Przeciągły dreszcz ją chwyta za waszym zbliżeniem,
Lecz kiedy podchodzę do niej rozbawiony,
Zamyka oczy i robi krok naprzód.

Ona moją miłością, a inne kobiety
Mają tylko złote suknie na wielkich płomiennych ciałach,
Moja przyjaciółka jest tak osamotniona,
Cała jest naga i nie ma ciała – bo zbyt uboga.

Ona jest tylko białym, wątłym kwiatem,
Kwiatem poety, biedną lilią srebrną,
Samotną, drżącą, a już tak zwarzoną,
Że łzy się cisną, gdy myślę o jej sercu.

I ta noc jest podobna do stu tysięcy innych,
Kiedy pociąg toczy się w noc

Komety spadają –
A mężczyzna i kobieta, nawet bardzo młodzi, zabawiają się miłością.

Niebo jest jak rozdarty namiot ubogiego cyrku w wiosce rybackiej.
We Flandrii
Słońce jest dymiącym kinkietem
I wysoko na trapezie kobieta jako księżyc
Klarnet piskliwy flet kornet i zepsuty bęben
I oto moja kołyska

Moja kołyska
Zawsze stała koło pianina kiedy moja matka jak pani Bovary grała sonaty Beethovena
Dzieciństwo spędziłem w wiszących ogrodach Babilonu
A wagary na dworcach koło odjeżdżających pociągów
Teraz wyprzedzam wszystkie pociągi w ruchu
Bazylea – Timbuktu
Grałem tez na wyścigach w Auteuil i Longchamp
Paryż – New York
Teraz niech wszystkie pociągi biegną przez całe moje życie
Madryt – Sztokholm
I przegrałem wszystkie stawki
Została Patagonia
Patagonia odpowiadająca mojemu niezmiernemu smutkowi
Patagonia i podróż na morze południowe
Jestem w drodze
Zawsze byłem w drodze
Jestem w drodze z mała Żanną z Francji
Pociąg ryzykownie podskoczył i opada na wszystkie koła
Pociąg opada na koła
Pociąg zawsze opada na wszystkie koła

„Błażejku, powiedz, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?”

Jesteśmy daleko Żanno jedziesz od siedmiu dni
Jesteś daleko od Montmartre’u
Od la Butte która cię karmila
Od Sacré-Coeur gdzie się kuliłaś
Paryż ze swoim ogromnym płomieniem zniknął
Pozostała nieprzerwana warstwa popiołu
Siąpiący deszcz
Wzdymające się torfowisko
Obracająca się Syberia
Wstępujące zaspy śnieżne i pobrzęk szaleństwa dźwięczący jak ostatnie życzenie w posiniałej przestrzeni
Pociąg drży w samym sercu ołowianych horyzontów
Twoje zmartwienia szydzą

„Powiedz, Błażejku, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?”

Niepokoje
Zapomnij o niepokojach
Wszystkie budynki stacyjne są popękane ukośnie do toru
Druty telefoniczne na których wiszą
Krzywiące się słupy które machają rękami i duszą je w uściskach
Świat się rozciąga wydłuża i zwija z powrotem jak harmonika targana sadystyczną ręką
W rozdarciach nieba wściekłe lokomotywy
Uciekają
I w dziurach
Zawrotne koła usta głosy
I psy złowieszcze wyjące na naszych tropach
Rozpętano demony
Żelastwo
Wszystko jest fałszywym akordem
Brun-run-run kół
Zderzenia odskoki
Jesteśmy burzą pod czaszką głuchoniemego

„Powiedz, Błażejku, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?”

Ależ tak dobrze to wiesz jesteśmy bardzo daleko
Przegrzane szaleństwo ryczy w lokomotywie
Dżuma cholera wyrastają na drodze jak rozpalone ogniska
Giniemy w tunelu wojny
Głód kurewski wiesza się wszędzie aż do obłoków
I gnoi pola bitew cuchnących zwłokami
Rób swoje jak głód wykonuj swój zawód

„Powiedz, Błażejku, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?”

Tak jesteśmy daleko jesteśmy daleko
Wszystkie kozły ofiarne pozdychały na tej pustyni
Słuchaj dzwoneczków parszywej trzody
Tomsk Czelabińsk Kaińsk Obi Tajszet Wierchni Udinsk Kurgan Samara Penza Tuła
Śmierć w Mandżurii
Naszą przystanią naszym ostatnim schronem
To straszliwa podróż
Wczoraj rano
Iwan Julicz miał białe włosy
A Kola Nikołaj Iwanowicz od dwóch tygodni gryzie paznokcie
Rób swoje jak Śmierć jak Głód wykonuj swój zawód
To kosztuje sto sous, w transsyberyjskim to kosztuje sto rubli
Rozpalaj ławki graj różowością pod stołem
Diabeł przy pianinie
Sękate jego palce podniecają kobiety
Natura
Podróżujące dziewki
Wykonuj swój zawód
Aż do Charbinu

„Powiedz, Błażejku, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?”

Ależ nie zawracaj mi głowy daj spokój
Masz kanciaste biodra i chudziutki brzuch
To wszystko co Paryż dał ci na drogę
Dał ci też odrobinę duszy bo jesteś nieszczęśliwa
Żal mi ciebie żal chodź tu bliżej serca
Kola są wiatrakami w kraju mlekiem i miodem płynącym
Wiatraki są kosturami którymi żebrak jakiś wywija
W przestrzeń rzuceni bez kończyn
Turlamy się po naszych czterech ranach
Obcięto nam skrzydła
Skrzydła naszych siedmiu grzechów
I wszystkie pociągi są diabelskimi bilbokietami
Podwórko
Świat nowoczesny
Szybkość nie ma nic do tego
Świat nowoczesny
Dale są nazbyt dalekie
I u kresu podróży to straszne dla mężczyzny mieć przy sobie kobietę

„Powiedz, Błażejku, jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?”

Żal mi cię żal mi chodź do mnie opowiem ci historyjkę
Chodź do mojego legowiska
Chodź bliżej serca
Opowiem ci historyjkę

No chodź! Chodź!

Na Fidżi króluje wieczna wiosna
Lenistwo
Pary w miłosnym omdleniu leżą w wysokiej trawie i syfilis brodzi pod bananami
Jedźmy na zagubione wyspy Pacyfiku!
Wyspy biorące nazwy od Feniks od Markiz
Borneo i Java
I Celebes w kształcie kota

Nie możemy jechać do Japonii
Jedźmy do Meksyku!
Na wysokich tarasach kwitną tulipanowce
Mackowate liany są włosami słońca
To tak jak paleta i pędzle malarza
Kolory oszałamiające jak gongi
Rousseau tam był
I wrócił stamtąd olśniony na całe życie
To kraina ptaków
Rajski ptak i ptak-lira
Tukan ptak-przedrzeźniacz
I koliberek gnieździ się w sercach czarnych lilii
Chodź!
Będziemy się kochali w majestatycznych ruinach świątyń Azteków
Będziesz moim bóstwem
Pstrokatym dziecinnym bóstwem trochę brzydkim i dziwacznym
No chodź!

Chcesz to polecimy samolotem nad kraj tysiąca jezior
Noce tam są niebywale długie
Prehistoryczny pradziad zlęknie się motoru
Wyląduję
I postawię hangar dla samolotu z wykopaliskowych kości mamuta
Pierwotne ognisko rozgrzeje naszą biedną miłość
Samowar
I będziemy się kochali po mieszczańsku koło bieguna
No chodź!

Żanno Żanettto Ninetto nini ninon
Perełko perliczko moje Peru
Dodo dodon
Ptaszysko moje ptysie
Kochanie koteńku
Kokotko
Serduszko moja sarenko
Maleńki grzeszku
Kukułeczko
Kuku
Usnęła
Usnęła
I ze wszystkich stron świata nie nacieszyła się żadną
Wszystkie na dworcach widziane twarze
Wszystkie zegary
Godzina paryska berlińska petersburska godzina wszystkich dworców
I w Ufie okrwawiona twarz artylerzysty
I zegar głupio oświetlony w Grodnie
I wieczny ruch pociągu
Co rano nastawiają zegary
Pociąg przyspiesza i słońce się opóźnia
Nic to nie zmienia, słyszę dźwięczące dzwony
Potężny dzwon Notre Dame
Piskliwy dzwonek Luwru który wydzwaniał noc Świętego Bartłomieja
Zardzewiałe kuranty Brugii wymarłej
Elektryczne dzwonki nowojorskiej biblioteki
Weneckie kampany
I dzwony Moskwy zegar w Czerwonych Wrotach który liczył moje godziny kiedy siedziałem w biurze
Pociąg dudni na zwrotnicach
Na moich wspomnieniach
Pociąg się toczy
Gramofon chrypi w cygańskim marszu
I świat jak zegar w żydowskiej dzielnicy w Pradze zapamiętale obraca się wstecz

Ogołoć róże wiatrów
Oto hałasują rozpętane burze
Pociągi manewrują na splątanej sieci torów
Diaboliczne bibokiety
Są pociągi, które się nigdy nie spotykają
Są takie co giną w drodze
Zawiadowcy grają w szachy
W tric-traca
W bilard
Karambole
Parabole
Tor kolejowy jest nową geometrią
Syrakuzy
Archimedes
I żołnierze którzy go zakatrupili
I galery
I statki
I cudowne przyrządy które wynalazł
I wszystkie masakry
Historia starożytna
Historia nowoczesna
Wiry
Katastrofy na morzu
Również i katastrofa Tytanika o której czytałem w gazecie
Tyle obrazów- asocjacyj których nie potrafię rozwinąć
W swoich wierszach
Bo jestem jeszcze bardzo złym poetą
Bo świat mnie prześciga
Bo nie pomyślałem o polisie od wypadków na kolejach
Bo nie umiem iść aż do końca
I boję się
Boję się
Nie umiem iść aż do końca
Potrafiłbym jak mój przyjaciel Chagall namalować
Serię obłąkanych obrazów

Ale nie robiłem notatek w podróży
„Przebaczcie mi moją niewiedzę
Przebaczcie mi że nie znam już dawnej sztuki wiersza”
Jak mówi Guilliaume Apollinaire
Wszystko co dotyczy wojny można przeczytać w pamiętnikach Kuropatkina
Albo w japońskich gazetach z okrutnymi ilustracjami
Na cóż mi dokumentacja
Podaję się
Skokom pamięci

Za Irkuckiem podróż stała się zbyt wolna
Zbyt długa
Jechaliśmy pierwszym pociągiem który szedł brzegami Bajkału
Lokomotywę przybrano w chorągwie i lampiony
I ruszaliśmy ze stacji przy smutnych dźwiękach hymnu za zdrowie Cara
Gdybym był malarzem zużyłbym wiele czerwieni i wiele żółci na końcu tej podróży
Bo zdaje się jednak że wszyscyśmy byli trochę obłąkani
I że ogromne szaleństwo plamiło krwią nerwowe twarze podróżnych
Kiedy zbliżaliśmy się do Mongolii
Chrapiącej jak pożar
Pociąg zwolnił biegu
I chwytałem w nieustającym stukocie kół
Tony obłędu i łkanie
Jakiejś wiecznej litanii

Widziałem
Widziałem milczące pociągi czarne pociągi wracające z Dalekiego Wschodu pędzące jak widma
Moje spojrzenie jak latarka z tyłu wciąż biegnie za tymi pociągami
W Tałdze 10 000 rannych konało z braku opatrunków
Obchodziłem szpitale w Krasnojarsku
W Chiłoku spotkaliśmy długi konwój żołnierzy umysłowo chorych
Widziałem w lazaretach otwarte rany krwią bryzgające okaleczenia
Amputowane członki tańczyły dokoła albo wzlatywały w chrzęszczącym powietrzu
Pożar był na wszystkich twarzach we wszystkich sercach
Palce idiotycznie bębniły we wszystkie szyby
Oczy rozwiesiły się pod naciskiem strachu
Na wszystkich dworcach opalano wszystkie wagony
I widziałem
Widziałem jak pociągi z sześćdziesięciu lokomotyw uciekające całą parą ścigane przez widnokręgi w rui i gromady kruków które potem ulatywały w rozpaczy
Znikają
W kierunku Port-Arthura

W Czycie mieliśmy kilka dni odpoczynku

Postój pięciodniowy z braku przejazdu
Spędziliśmy ten czas u pana Jankielewicza który chciał wydać za mnie swoją jedynaczkę
Potem pociąg ruszył dalej
Usiadłem przy pianinie i bolały mnie zęby
Widzę we wspomnieniu ile razy zechcę to ciche wnętrze magazynu ojca i oczy córki która co wieczór przychodziła do mojego łóżka
Musorgski
I lieder Hugo Wolfa
I piaski Gobi
I w Chailarze karawana białych wielbłądów
Zdaje się na przestrzeni pięciuset kilometrów byłem pijany
Ale siedziałem przy pianinie i oto wszystko co widzę
Kiedy się podróżuje trzeba zamknąć oczy
Usnąć
Tak bardzo chciałbym usnąć
Poznaję wszystkie kraje z zamkniętymi oczami oraz ich zapach
Poznaję wszystkie pociągi po ich stukocie
Pociągi europejskie są na cztery takty kiedy azjatyckie na pięć albo siedem
Inne idą pod tłumikiem są kołysankami
Są takie co w monotonnym szczękaniu kół przypominają mi duszną prozę Maeterlincka
Odcyfrowałem wszystkie zmieszane teksty kół i zebrałem rozrzucone elementy gwałtownego piękna
Które zdobyłem
I które mnie nagli

Cziczikar i Charbin
Nie jadę dalej
To ostatnia stacja
Wysiadłem w Charbinie kiedy podkładano ogień pod biura Czerwonego Krzyża

O Paryżu
Wielkie ciepłe ognisko piecyki z żarem na skrzyżowaniach ulic
I stare domy co chylą się nad nimi i grzeją
Jak stare babunie
I afisze czerwone zielone wielobarwne jak moja krotka przeszłość i żółte
Żółte dumne okładki powieści francuskich za granicą
Lubię ocierać się w wielkich miastach o autobusy w ruchu
Te co kursują na linii Saint-Germain – Montmartre unoszą mnie de la Butte
Motory myczą jak złote cielce
Krowy wieczoru skubią Sacré-Coeur
O Paryżu
Dworzec Główny przystań zachcianek rozdroże niepokojów
W sklepach gdzie sprzedają farby widać jeszcze światło nad drzwiami
Międzynarodowe Towarzystwo Wagonów Sypialnych i Wielkich Ekspresów Europejskich przysłało mi swoje prospekty
Nie ma na świecie piękniejszego kościoła
Przyjaciele mnie pilnują jak pielęgniarze wariata
Boja się kiedy odjeżdżam że więcej nie wrócę
Wszystkie kobiety które spotkałem stoją na horyzontach
Z żałosnymi gestami ze smutnymi spojrzeniami semaforów na deszczu
Bella, Agnieszka, Katarzyna i matka mojego synka we Włoszech
I matka mojej miłości w Ameryce
Są okrzyki syren co rozdzierają mi duszę
Tam w Mandżurii czyjś brzuch dygoce jak w porodzie
Ja chciałbym
Chciałbym aby nie było moich podróży
W ten wieczór niepokoi mnie wielka miłość
I wbrew sobie myślę o małej Żanecie z Francji
W ciągu pewnego smutnego wieczoru napisałem ten poemat ku jej czci

Żanna
Mała prostytutka
Jestem smutny jestem smutny
Pójdę do”Lapin-Agile” wspominać straconą młodość
I wypić kilka kieliszków
Potem wrócę samotny

Paryż

Miasto jedynej Wieży wielkiej Szubienicy i Koła

Paryż 1913

tłum. Adam Ważyk

[arcadio]

Paul Celan, „Fuga Śmierci”

28 stycznia 2021

Czarne mleko poranku pijemy je wieczór
Pijemy je w południe o świcie pijemy je nocą
Pijemy pijemy
Grób kopiemy w powietrzu tam się nie leży ciasno
Człowiek mieszka w tym domu który się bawi z wężami ten pisze
Pisze gdy zmierzcha do Niemiec złoto twoich włosów Małgorzato
Tak pisze wychodzi przed dom i gwiazdy migocą przyzywa gwizdem
                                                       swe psy
Gwizdem wywleka swych Żydów każe im kopać grób w ziemi
Nam rozkazuje teraz zagrajcie do tańca

Czarne mleko poranku pijemy cię nocą
Pijemy o świcie w południe pijemy cię wieczór
Pijemy pijemy
Człowiek mieszka w tym domu który się bawi z wężami ten pisze
Pisze gdy zmierzcha do Niemiec złoto twoich włosów Małgorzato
Popiół twoich włosów Sulamit kopiemy w powietrzu grób tam się
                                               nie leży ciasno

Krzyczy głębiej wrzynajcie się w glebę wy tutaj a wy tam
                                          śpiewajcie i grajcie
Chwyta za broń u pasa i wymachuje oczy jego niebieskie
Głębiej wryjcie łopaty wy tutaj a wy tam dalej grajcie do tańca

Czarne mleko poranku pijemy cię nocą
Pijemy w południe o świcie pijemy cię wieczór
Pijemy pijemy
Człowiek mieszka w tym domu złoto twoich włosów Małgorzato
Popiół twoich włosów Sulamit ten człowiek się bawi z wężami

Krzyczy słodziej zagrajcie śmierć ta śmierć jest mistrzemz Niemiec
Krzyczy ciemniej ciągnijcie po skrzypkach a z dymem wzlecicie
                                                    w powietrze
Grób wtedy macie w chmurach tam się nie leży ciasno

Czarne mleko poranku pijemy cię nocą
Pijemy w południe śmierć jest mistrzem z Niemiec
Pijemy cię wieczór o świcie pijemy pijemy
Śmierć jest mistrzem z Niemiec niebieskie ma oko
Trafi cię kulą z ołowiu trafi celnie głęboko

Człowiek mieszka w tym domu złoto twoich włosów Małgorzato
Psy swoje na nas poszczuje grobem obdarzy w powietrzu
Z wężami się bawi i marzy śmierć jest mistrzem z Niemiec

Złoto twoich włosów Małgorzato
Popiół twoich włosów Sulamit

„The Peregrine” J. A. Baker

4 kwietnia 2020

„I have always longed to be a part of the outward life, to be out there at the edge of things, to let the human taint wash away in emptiness and silence as fox sloughs his smell into the unwordliness of water; to return to the town as a stranger.”

Dezso Kosztolanyi

22 stycznia 2016

Słuchaj, Czy chcesz się ze mną bawić, powiedz?

W przygodach i wyprawach towarzyszyć?

Trzymając się za ręce w ciemność pobiec….

Przystanąć, serca trzepot uciszyć…
Chcesz z miną półsurową, pół szelmowską

Wody do wina lać umiarkowanie?

Rzucać perłami cieszyć się błahostką

Przez ciżbę strojną w lichym przyjść gałganie?
Słuchaj, czy chcesz się ze mną bawić w życie?

Codziennie zaczynając od nowa?

Czy umiesz w długą pluchę lub śnieżycę

W milczeniu pić herbatę rubinową?
Chcesz żyć rozrzutnie, serca strat nie licząc?

I tylko z rzadka trwożąc się, że oto

Listopad znów przechadza się ulicą?

Ten biedaczysko z szeleszczącą miotłą.
Chcesz się ze mną bawić w ptasi lot za oknem?

Podróż w nieznane, stuk pociągu, okręt?

Sen, dobroć, Boże narodzenie, szczęście?

Chcesz się ze mną bawić w szczęśliwych kochanków?
W pełni naiwną i czystą przyjemność?

Przez tysiąc nocy i tysiąc poranków….zabawę zmieniać w rzeczywistość?

Trzymając się za ręce w ciemność pobiec…

I w śmierć się ze mną bawić?

Czy chcesz? 
Powiedz….

Vicomte James Bryce

20 października 2015

“Gentlemen, why in heaven’s name this haste? You have time enough. […] Ages and ages lie before you. Why sacrifice the present to the future, fancying that you will be happier when your fields teem with wealth and your cities with people? In Europe we have cities wealthier and more populous than yours, and we are not happy. You dream of your posterity; but your posterity will look back to yours as the golden age, and envy those who first burst into this silent, splendid nature, who first lifted up their axes upon these tall trees, and lined these waters with busy wharves. Why, then, seek to complete in a few decades what the other nations of the world took thousands of years over in the older continents? […] Why, in your hurry to subdue and utilize nature, squander her splendid gifts? […] Why hasten the advent of that threatening day when the vacant spaces of the continent shall all have been filled, and the poverty or discontent of the older States shall find no outlet? You have opportunities such as mankind has never had before, and may never have again. Your work is great and noble; it is done for a future longer and vaster than our conceptions can embrace. Why not make its outlines and beginnings worthy of these destinies, the thought of which gilds your hopes and elevates your purposes?”

http://oll.libertyfund.org/titles/697/188503

Translating Miłosz

20 listopada 2014

i jednak tłumaczenie Miłosza – mówił publiczności podczas spotkania w Artetece WBP. – Zwłaszcza jego „Widzeń nad zatoką San Francisco”. Każde zdanie zawierało tak wiele treści, że musiałem się nad każdym długo zastanawiać, żeby niczego nie utracić. Kiedy mi się w końcu udawało znaleźć odpowiednie słowa, satysfakcja była ogromna.

http://ninateka.pl/audio/berkeley-miejsca-milosza

Tarkowski, Zwierciadło

31 Maj 2010

Naszych spotkań każdą chwilę czciliśmy jak objawienie
Jedyni na całym świecie
Tyś śmielsza i lżejsza od ptasiego skrzydła
po schodach biegłaś przez stopnie i prowadziłaś
przez wilgotne bzy
w swoje władanie

z tamtej strony zwierciadła, kiedy zapadła noc
została mi darowana łaska, carskie wrota otwarte
i w ciemności jaśniała i wolno się skłaniała nagość

i budząc się ‚bądź błogosławiona’ mówiłem
i wiedziałem, że zuchwałe jest moje błogosławieństwo

spałaś
by dotknąć powiek błękitu wszechświata
ku Tobie
bzy chyliły się ze stołu
błekitem dotknięte powieki spokojne były, a ręka ciepła

a w krysztale pulsowały rzeki, dymiły góry, jaśniały morza
a Ty trzymałaś kulę na dłoni kryształową i spałaś na tronie
i – Boże sprawiedliwy – byłaś moją..

Ty obudziłaś się i przemieniłaś powszedni ludzki słownik
mowa wypełniła gardło pełnobrzmiącą siłą
i słowo „Ty” ukazało swój nowy sens
i oznaczało „Car”

Na świecie wszystko się przeobraziło, nawet zwyczajne rzeczy
Miednica, kiedy stała między nami jak na straży,
uwarstwiona i twarda woda

Pociągnęło nas w nieznane
przed nami rozstępowały się jak miraże
wzniesione cudem miasta
sama się kładła mięta nam pod nogi
i ptaki nam towarzyszyły w drodze
i ryby podpływały w rzece

i niebo rozpostarło się przed oczami
kiedy los szedł w ślad za nami
jak szalony z brzytwą w ręce

Czesław Miłosz, „Rodzinna Europa”

26 kwietnia 2010

Dalej, na Renie, niosło nas tak szybko, że główna robota polegała na sterowaniu. Bez przerwy od dzioba do tyłu biegło ostrzeżenie o skałach czy pniach drzew. Ale radość była nie tylko fizyczna. Zakręt rzeki krył tajemnicę i kiedy odsłaniała się, zapierała nam oddech. Jeżeli gdzie, to tutaj wolno powiedzieć, że przenikaliśmy w kraj zaczarowany. Nad zieloną wodą zwisały ze stromej spadzizny gałęzie, tworząc groty, na pewno apartamenty nimf. Na gałęziach mogliby siedzieć wojownicy Delawarów z powieści Fenimore’a Coopera. Wyżej obracały się winnice na stokach i zamki. Łapczywość spojrzenia była tym większa, że na całą tę bujność (powrót do raju utraconego) rzucało się okiem tylko z ukosa, ocierając ramieniem pot z twarzy. Czasami, na krótko, kiedy zdradliwości rzeki wymagały mniej uwagi, kładło się wiosło na kolanach i wiedziało się, że nic z tego, co się mija, nie będzie nigdy znowu dane, że trzeba to wziąć na zawsze.

*

Nie przesądzam, na ile opisane tutaj przypadki są typowe dla niektórych środowisk Europy Wschodniej. Porównując nas jednak z mieszkańcami państw spokojnych i uładzonych, skłonny byłbym, pomimo wszelkich naszych nieszczęść i cierpień, uznać nas za szczęśliwszych pod jednym względem. Ani nowe modele samochodów, ani podróże, ani przygody miłosne nie dadzą eliksiru młodości. Wydzierając swoją porcję rozrywek i rozkoszy, narażamy się na zemstę czasu, który stępia naszą zmysłową chłonność. My jednak odkryliśmy, że eliksir młodości nie jest urojeniem, właśnie dlatego, że zaglądnęliśmy w głąb piekieł naszego stulecia. Nikt nie zdobywa się na to chętnie. Poza tym zagęszczony, przyśpieszony czas, inny niż fizjologiczny, mścił się obozem koncentracyjnym, kulą czy atakiem serca. Niemniej uczył absolutnego zainteresowania i pękały przegrody dzielące jednostkowe od zbiorowego, styl od instytucji, estetykę od polityki. Gdyż cudowny eliksir jest to pewność, że nasza wiedza o tym, co ludzkie, nie ma kresu, że nie przystoi nadymać się powagą, bo każde nasze osiągnięcie spada we wczoraj, zawsze więc jesteśmy uczniami wstępnej klasy. Podejrzewam, że tam, gdzie na niezmiennym niemal tle jednostka odbywa swoją wyprawę od dzieciństwa po starość, gdzie nie burzą jej przyzwyczajeń zmienne koleje społecznego ładu, zbyt łatwo popada się w melancholię rzeczy zastanych i nieprzejrzystych. Dwudziestoletni wymawiają wtedy z grymasem znużenia fałszywy aforyzm: „wszystko to już było”.

Poprzez klęski i katastrofy ludzkość szuka eliksiru młodości, czyli u-filozoficznienia, żaru, jaki podtrzymuje wiara w powszechną użyteczność naszego indywidualnego wysiłku, choćby z pozoru nie zmieniał nic w żelaznych trybach świata. Nie jest wykluczone, że nam z Europy Wschodniej przypadło być w tym awangardą. Wybierając, musieliśmy poświęcać jedne wartości w imię innych, to jest istotą tragizmu. Tylko jednak za cenę tak wyostrzającego doświadczenia w nowym blasku ukazują się stare prawdy. Kiedy ambicja doradza nam wznieść się ponad proste zasady moralne, strzeżone przez ubogich duchem, zamiast obierać je wśród zmienności za igłę kompasu, niszczeje to, co jedynie może okupić nasze szaleństwa i błędy, miłość.

Oskar Miłosz – „Symfonia Listopadowa” – tłum. Czesław Miłosz

14 czerwca 2009

To będzie zupełnie, jak w tym życiu było. Ten sam pokój
– Tak, moje dziecko, ten sam. O świcie, ptak czasów w listowiu
Bladym jak umarła: wtedy służące wstają
I słyszy się mroźny, głuchy brzęk wiader

U fontanny. O straszna, straszna młodości! Serce puste!
To będzie zupełnie, jak w tym życiu było. Nadejdą
Biedne zimowe głosy ze starych przedmieści,
Szklarz ze swoją powtarzającą się piosenką,

Babunia przełamana, która spod brudnej chustki
Wykrzykuje nazwy ryb, mężczyzna w niebieskim fartuchu,
Który pluje w zużytą od dźwigania rękę
I wrzeszczy nie wiadomo co, jak Anioł Sądu.

To będzie zupełnie, jak w tym życiu było. Ten sam stół,
Biblia, Goethe, atrament i jego zapach przeszłości,
Papier, biała kobieta, która w myśli czyta,
I pióro, i portret. Moje dziecko, moje dziecko.

To będzie zupełnie, jak w tym życiu było! Ten sam ogród
Głęboki, głęboki, gęsty, ciemny. I w południe
Ucieszą się ludzie, że tu się zebrali,
Ludzie ubodzy, nawzajem nieznani, ci, co nie wiedzą

Jedni o drugich, jak tylko to, że ubrać się trzeba
Jak na święto i iść, iść w głąb nocy,
Samotnie, w zagubieniu, bez lampy i bez miłości.
To będzie zupełnie, jak w tym życiu było. Ta sama aleja:

I (w popołudnie jesienne) na zakręcie alei,
Tam, gdzie piękna droga schodzi trwożliwie jak kobieta
Zbierająca ostatnie kwiaty – słuchaj, dziecko –
Spotkamy się, jak kiedyś, tu.

A ty zapomniałaś kolor tamtej swojej sukni,
Ale ja chwil szczęśliwych poznałem niewiele.
Ty będziesz ubrana w blady fiolet, piękny żalu!
Kwiaty mojego kapelusza będą smutne i małe,

A ja nie będę wiedział ich nazwy: bo w moim życiu znałem
Jeden tylko kwiat, niezabudkę, dziwne ziele,
Co śpi w ciemnych dolinach, w kraju Zabawa w Chowane,
Daleko, daleko. Tak, serce, tak, studnio! Jak w tym życiu było.

I ścieżka cienista będzie tam, wilgotna
Od echa strumieni. I opowiem tobie
O mieście na wodzie i o rabbim z Bacharach,
I o nocach florenckich. I jeszcze tam stanie

Walący się, niski mur, gdzie drzemał w żałobie
Zapach dawnych, dawnych deszczów i trędowata trawa,
Zimna i tłusta, pryśnie szorstkimi kwiatami
Na niemy potok.